Prywatyzacja Śląska Wrocław po raz kolejny zamienia się w festiwal wzajemnych oskarżeń, sprzecznych narracji i nieufności, która ma bardzo konkretne korzenie. Miasto zapewnia o transparentności i rozsądku, ale to samo Miasto już nie raz potrafiło wykoleić proces sprzedaży klubu jak wtedy, gdy wywindowało cenę do absurdalnych poziomów, by odepchnąć firmę Westminster. Dziś przedstawia swoją wersję wydarzeń jako jedyną słuszną, choć historia Śląska uczy, że miejskie deklaracje warto traktować z dużą ostrożnością. Z drugiej strony Mariusz Iwański twierdzi, że sytuacja klubu jest znacznie gorsza niż to, co widzimy oficjalnie. Dwie opowieści, dwa obrazy tego samego Śląska. A pomiędzy nimi klub, który z każdej strony traci grunt pod nogami.
Zanim w ogóle przejdziemy do dzisiejszego konfliktu, trzeba jasno powiedzieć jedno: Miasto Wrocław ma długą i trudną historię z prywatyzacją Śląska. To nie jest pierwszy raz, kiedy wydaje się, że klub jest o krok od zmiany właściciela, a później wszystko wywraca się o własne nogi. Najsłynniejszym przykładem jest historia z firmą Westminster, która faktycznie chciała przejąć klub, miała kapitał, przedstawiała plan rozwoju, a mimo to została skutecznie zniechęcona. Miasto postanowiło wtedy wywindować cenę do poziomów całkowicie oderwanych od realiów klubu, tak jakby nie zależało mu na sprzedaży, ale na stworzeniu pozorów, że „przecież próbowaliśmy”.
Skutek? Westminster rozłożył ręce, kibice byli wściekli, a Miasto udawało zdziwione, że cały proces rozsypał się jak domek z kart. Zaufanie do miejskich narracji zostało wtedy mocno nadwyrężone. Nie bez powodu. Kiedy raz doprowadza się do sytuacji, w której cena staje się wymówką zamiast zaproszenia do rozmów, trudno odbudować wiarygodność.
To tło jest kluczowe, bo gdy dziś słyszymy, że Miasto przedstawia „realną”, „rzetelną” i „transparentną” wizję stanu Śląska, wielu kibiców i obserwatorów przypomina sobie tamten spektakl.
Miasto: wizja idealna, papier gładki, deklaracje piękne
Według informacji Gazety Wrocławskiej proces prywatyzacji wygląda jak dobrze napisany raport. Władze chcą oddać klub w ręce odpowiedzialnego inwestora, który przedstawi gwarancje finansowe, jasny plan rozwoju i stabilność. Prywatyzacja ma być spokojna, zaplanowana i bezpieczna. Tak, aby Śląsk nie zamienił się w kolejny przykład piłkarskiego chaosu.
Według tej narracji Miasto musi pilnować, by inwestor nie próbował finansować wkładu spółkami powiązanymi, musi zwrócić uwagę na źródła dochodów, musi mieć pewność, że podwyższenie kapitału nie stanie się tylko zasłoną dymną. Z pozoru jest to podejście ostrożne, wręcz wzorcowe. Problem w tym, że to właśnie ta „ostrożność” bywała w przeszłości narzędziem do blokowania procesu. Niby w trosce o klub, a tak naprawdę w trosce o polityczny komfort rządzących.
Śląsk jest w gorszym stanie niż się wszystkim wydaje?
Po drugiej stronie stołu siedzi Mariusz Iwański. Udało mi się skontaktować z jego najbliższym otoczeniem. Stamtąd płyną najmocniejsze i najbardziej bezkompromisowe słowa. Według tej wersji Miasto nie tyle przedstawia własną, delikatnie ubraną w słowa narrację, co po prostu pudruje rzeczywistość.
W ich relacji Śląsk ma dziś nie czternaście, a co najmniej piętnaście milionów długu i to tylko w księgach, bo są jeszcze zobowiązania niefakturowane, świadczenia bieżące, pozycje niewpisane i niewygodne dla urzędników. Ta przepaść między długiem deklarowanym a faktycznym jest według nich kluczowa. To tak, jakby Miasto chciało sprzedać mieszkanie, ale nie wspomniało, że w piwnicy od miesięcy stoi woda.
Jeszcze mocniej brzmią słowa o podwyższeniu kapitału. Miasto uważa je za niezbędne. Iwański za próbę przerzucenia na niego kosztów dawnych błędów. To zasypywanie dołu, którego Iwański nie jest autorem – takie słowa usłyszałem dziś od człowieka z najbliższego otoczenia Iwańskiego. To zdanie aż kłuje w oczy swoją dosadnością.
Informacje Gazety Wrocławskiej o tym, że środki od sponsorów miały iść na wkład własny to – według ludzi Iwańskiego – fałszywa teza, a cały zarzut to „nieprawda, którą trzeba prostować”. W tej narracji Miasto tworzy wrażenie ryzyka, które w ogóle nie istnieje.
Jedno trzeba jednak przyznać: inwestor, który dostaje klub z dziurą finansową i słyszy, że jego pieniądze pójdą nie na rozwój, ale na spłatę cudzych zobowiązań, ma prawo czuć, że ktoś chce zrobić z niego sponsora miejskiego budżetu, a nie właściciela.
Sportowo? Według ludzi Iwańskiego sytuacja jest jeszcze gorsza. Klub miał sprzedać wszystkich zawodników, którzy przedstawiali jakąkolwiek wartość rynkową, a reszta środków została przejedzona.
Jedynym piłkarzem, na którym można jeszcze zarobić, jest Piotr Samiec-Talar. Latem Śląsk będzie miał ogromną dziurę w budżecie, której nie da się zapełnić bez natychmiastowej, mocnej inwestycji. Iwański widzi nie klub gotowy do rozwoju, ale ruiny wymagające odbudowy od fundamentów.
Zderzenie dwóch światów. Dwie prawdy, jeden kryzys
To, co najbardziej uderza, to nie różnica opinii, ale to, że obie strony próbują opisać kompletnie różne rzeczywistości. Miasto widzi w Śląsku konstrukcję, którą można jeszcze podtrzymać, uratować, sprzedać w ładnym stanie. Iwański widzi w Śląsku projekt zdegradowany do pierwszej ligi, zadłużony i sportowo wydrążony, który za chwilę zacznie się rozpadać w rękach tego, kto go przejmie.
I jedna, i druga wersja brzmi logicznie. Problem w tym, że nie mogą być jednocześnie prawdziwe.
To, co łączy Miasto i Iwańskiego, to brak zaufania i to nie przypadek. Po Westminsterze trudno wymagać, by kibice, inwestorzy czy obserwatorzy wierzyli w miejską narrację bez wątpliwości. A gdy jedna ze stron nie wierzy drugiej, prywatyzacja zamienia się nie w proces, lecz w przeciąganie liny.
Śląsk nie ma już jednak czasu na kolejną farsę. Degradacja, długi i sportowa wyrwa w kadrze nie poczekają, aż Miasto i inwestor uzgodnią wspólną wersję tabelki w Excelu. Prawda o klubie musi w końcu wypłynąć nie po to, by klubowi zaszkodzić, ale by wreszcie zacząć go ratować.